Językowe podsumowanie 2018 roku

dnia

O północy zakończyliśmy jedno odliczanie, pora rozpocząć następne, to ważniejsze. Dla niektórych z Was będzie to lista postanowień noworocznych, a ja chciałabym podzielić się moim językowym podsumowaniem minionego roku. Odliczanie czas zacząć!

Wiecie, co jest najwspanialsze, kiedy człowiek zanurzy się w świat języków? Jego całkowita nieprzewidywalność. Każdy język, którego się uczymy, rządzi się swoimi prawami, reprezentuje unikatową kulturę i pozwala nam na dotarcie do zupełnie nowych ludzi. Dokładnie rok temu, po powrocie z sylwestrowej imprezy w Ustroniu, porządkowałam swoją językową bibliotekę i na najniższej szafce stawiałam podręczniki do perskiego. Kiedy myślałam o tym, jaki będzie najbliższy rok, wydawało mi się, że najważniejszy będzie w nim węgierski i basta. Okazało się jednak, że kończę rok nie wliczając węgierskiego do języków, które znam w jakimkolwiek stopniu, ale za to uczę się dwóch innych nowych języków.

Postanowiłam podsumować ten rok w dziesięciu punktach: szczerze spojrzeć na to, co udało mi się osiągnąć i jakie projekty zaczęłam oraz porzuciłam, które języki były najważniejsze, a które z kolei potraktowałam mocno marginalnie. Na pewno nie żałuję żadnego z momentów, które poświęciłam na naukę i na wykorzystywanie w praktyce moich języków, bo każde doświadczenie, zakończone sukcesem bądź nie, do czegoś się mi w ogólnym rozrachunku przydało.

10. Epizod węgierski

Dawno nie byłam tak bardzo zafascynowana niczym nowym, jak wtedy węgierskim. To był luty, niedawno skończył się – bardzo dobrze oceniany zresztą – mój projekt słowacki i pora była, aby zacząć coś zupełnie z innej bajki. Jeździłam wtedy do Budapesztu, do Kuby, więc węgierski był niejako naturalnym wyborem. Uczyłam się go bardzo intensywnie przez jakieś dwa miesiące, nie popełniając żadnych błędów w doborze metody: widziałam efekty mojej nauki, codziennie na nowo zakochiwałam się w brzmieniu tego języka i płynęłam z jego nurtem.

Wszystko skończyło się pewnego pięknego dnia, kiedy po prostu poczułam, że jest tego za dużo, że tak naprawdę nie potrafię się w nim rozeznać i kiedy zorientowałam się, że nie mam czasu na ten język, bardzo wymagający pod względem czasowym. Później, w czerwcu, próbowałam jeszcze do niego wrócić, ale nie udało mi się.

Co mi po nim zostało: ogromny sentyment i mnóstwo znakomitej, węgierskiej muzyki + wniosek na przyszłość – pośpiech i nadmiar materiału na początkowym etapie nauki mogą zgubić w przypadku języków zbyt różnych od tych, które już znamy.

9. Kontakt z chińskim

Głównie za pośrednictwem LingQ i kilku podcastów udawało mi się podtrzymywać biernie chiński. Na początku tego roku miałam jeszcze kilka lekcji z nauczycielką na italki, ale podobnie jak z węgierskim – uznałam, że mam zbyt mało czasu, żeby zająć się chińskim na poważnie i podnieść go o poziom wyżej. Jest to o tyle frustrujące, że ten stan trwa już od dłuższego czasu i na razie jedyne, co mogę z nim zrobić, to uczyć się wciąż w dawkach niewielkich, ale systematycznych.

Sukces: bardzo niewielki – dzięki w miarę regularnemu czytaniu i mniej regularnemu słuchaniu chińskiego udało mi się podtrzymać tę średnio-zaawansowaną znajomość tego języka, nie mając poczucia, że całkiem straciłam go z pola widzenia.

8. Podcasty zastąpione audioksiążkami

Podcasty były dobre podczas dojeżdżania do pracy. Odkąd pracuję wyłącznie z domu, czyli od września, zastąpiłam je audiobookami. Doszłam do wniosku, że brakuje mi opowieści i założyłam sobie konto na Audiable, żeby móc słuchać powieści. Tęsknię za podcastami, ale powieści mają tę zaletę, że nie mogę ich po prostu słuchać w tle, nie pozwalają mi na to, historie są bardziej wciągające i emocjonujące, niż audycje. Z pożytkiem dla zrozumienia.

Co mi to dało: możliwość wysłuchania kilku wspaniałych książek, przede wszystkim „La vérité sur l’affaire Harry Quebert” i „Three body problem”.

7. Nowy nawyk – oglądanie seriali i programów telewizyjnych

Włączanie sobie serialu do śniadania czy obiadu było od dawna moim nawykiem, w tym roku skrupulatnie przestrzegam tego nawyku. Wczesne godziny poranne to często jedyny moment, kiedy spokojnie mogę poświęcić czas – od kwadransa do godziny – na czysty relaks, co w moim przypadku ma ścisły związek, oczywiście, z językami. Oglądałam seriale i programy telewizyjne we wszystkich moich językach poza włoskim (jemu i tak poświęcam codziennie od 6 do 12 godzin) i rumuńskim (jest jeszcze na zbyt niskim poziomie).

Sukces: dzięki serialom i programom znacząco poprawiło się moje rozumienie ze słuchu.

6. Upadek grupowych projektów językowych

Mam wokół siebie wiele ludzi zafascynowanych językami obcymi i bycie częścią tej społeczności jest niemożliwym do przecenienia źródłem inspiracji i motywacji. Obserwując, jak robią to inni, mam okazję poprawiać swoje błędy i dzielić się swoją wiedzą. Z roku na rok przekonuję się jednak, że nie potrafię regularnie zdawać innym szczegółowej sprawy z mojej nauki i uczestniczenie we wspólnych, grupowych celach. W parze daję radę – więcej nawet, czerpię z tego energię. Projekty grupowe są nie dla mnie, taki jest wniosek, jaki mam po tym roku.

Co mi to dało: odkryłam, że nie potrzebuję szczegółowo dzielić się moją nauką z dużą ilością ludzi, ale jednocześnie źle mi się uczy, kiedy nie ma obok kogoś, kto wraz ze mną przeżywa wszystkie sukcesy i porażki tej nauki.

5. Konwersacje francuskie

Nie były tak przyjemne i bezstresowe, jak wszystkie inne lekcje, jakie miałam w tym roku. Wciąż podczas mówienia po francusku czuję się momentami sparaliżowana i zaczyna boleć mnie gardło. Jest to szczególnie frustrujące, jeśli wziąć pod uwagę, jak dobrze rozumiem francuski mówiony i jak dobrze po francusku czytam. Postanowiłam wobec tego wykupić sobie jak najwięcej godzin konwersacji z kimś miłym i dać się w końcu nauczyć porządnie mówić.

Co mi to dało: odświeżyłam i ugruntowałam mój francuski, a jednocześnie odkryłam pewne braki, przede wszystkim w gramatyce i w pisaniu.

4. Przyjaźnie po słowacku

Rozpoczęły się w październiku i w grudniu, więc są bardzo świeże i ciężko mi nazwać te znajomości „przyjaźniami”, jednak chciałabym, żeby w takie właśnie relacje się rozwinęły. Postanowiłam znaleźć sobie jak najwięcej rozmówców słowackich i z szeregu ludzi, z którymi się skontaktowałam przez italki, została mi jedna dziewczyna. Martina okazała się zakochana we włoskim i od kilku tygodni wymieniamy słowacki za włoski z ogromną przyjemnością, bo przy okazji interesuje nas wiele podobnych rzeczy i mamy podobne charaktery.

Sukces: po roku pilnowania każdego odmienionego słowa i każdego położonego akcentu, udało mi się zapomnieć o pilnowaniu, żeby nie powiedzieć czegoś „zbyt po polsku” i w końcu poczułam prawdziwą przyjemność z opowiadania czegoś po słowacku.

3. Porządnie rozpoczęty rumuński

Od 1 września sumiennie, codziennie, przez ponad trzy miesiące – do przerwy w grudniu – otwierałam podręcznik, lekcje na YouTubie, fiszki, powtarzałam słówka i pisałam zdania. Do nauki tego języka skłoniły mnie wizje wyjazdów do Rumunii i poliglota Dragos, któremu pomagałam z polskim. Dragos twierdził, że jeśli znam polski i włoski, rumuński będzie dla mnie banalnie prosty. Okazał się trudniejszy, trochę dziwniejszy, niż się spodziewałam, ale uczy mi się go bardzo przyjemnie.

Sukces: obejrzałam „Jak wytresować smoka” po rumuńsku i z rumuńskimi napisami i udało mi się go zrozumieć. Co prawda, widziałam ten film już również po słowacku, ale mam zamiar obejrzeć też po chińsku, więc mniej więcej znam fabułę, ale mimo wszystko byłam dumna, że mi się udało.

2. Wszystkie po włosku przegadane godziny

Od tego języka zaczęła się moja przygoda i do dzisiaj jemu poświęcam najwięcej uwagi, używając go na co dzień w pracy i poza pracą. Z roku na rok znam go coraz lepiej i lepiej go „czuję”, wyrażam się z coraz większą precyzją i popełniam coraz mniej błędów. Niedawno miałam okazję po części przypomnieć sobie, po części odkryć, że po włosku w większości sytuacji wypowiadam się swobodniej i bardziej naturalnie, niż w jakimkolwiek innym języku, włączając w to polski.

Sukces: usłyszane kilka razy od Włochów „Ammazza, ma tu parli veramente bene!”

1. Hiszpański do poziomu komunikatywnego

Ten język zawsze był gdzieś obok – w muzyce, w kulturze, później w Rzymie słyszałam go dużo od innych Erasmusów, a w Krakowie na ulicy spotykałam mnóstwo hiszpańskojęzycznych turystów. Wiedziałam, że kiedyś zacznę się go uczyć, ale potrzebowałam mocnej motywacji, bo nigdy specjalnie mi się nie podobał. Motywacja znalazła się, kiedy postanowiłam wraz z moim chłopakiem pojechać na tydzień do Malagi. Zakochanie przyszło tuż po tej decyzji, podczas pierwszych rozmów z moją nauczycielką, podczas czytania pierwszej książki po hiszpański i rozwijało się dalej, kiedy słuchałam go coraz więcej i kiedy coraz bardziej go odkrywałam. Po powrocie z drugiego pobytu w Hiszpanii, w Barcelonie, wiedziałam, że zostanie mi na zawsze. Nauka poszła mi na tyle szybko, że nawet jej nie zauważyłam.

View this post on Instagram

#catalunya

A post shared by Maria Kulis (@mariakulis) on

Sukces: włączenie hiszpańskiego w moją codzienność tak naturalnie, jakby był tam od zawsze.

A jakie są Wasze językowe sukcesy minionego właśnie roku? Dajcie znać koniecznie!

2 Komentarze Dodaj własny

  1. Biesa pisze:

    Łooo, ambitnie, gratuluję wszelkich sukcesów, a także doświadczeń zdobytych nieprzewidzianie, „tak przy okazji”, nawet jeśli nie udało się osiągnąć czysto zamierzonych celów. 😉 Naprawdę fajnie wyszło to podsumowanie!

    Sama natomiast podziękuję za rozliczanie się z minionego roku, bo z bardzo osobistych, emocjonalnych względów okazał się on dla mnie… no, że tak delikatnie powiem, nie najlepszy na wszystkich polach; oczywiście objęło to także „osiągnięcia” językowe, jako że nauka j. obcych, ojczystego i językoznawstwo od dawna stanowią ogrooomną część mojego życia. 😉 Po prostu u mnie JAKIEKOLWIEK oceny własnych działań oraz ich efektów na chwilę obecną uruchamiają perfekcjonizm, który i bez autorefleksji trudno mi się zwalcza – mimo zdawania sobie sprawy z irracjonalności podobnych schematów myślowych. Z listami raczej poczekam do momentu choć częściowego wyleczenia/zaleczenia depresji… (W którą wpędziłam się notabene m.in. upartym zmuszaniem do mówienia za wszelką cenę na forum grupy i na egzaminach pomimo stanów lękowych – jedną rzeczą jest przełamywanie „typowych” oporów u osoby zdrowej, zupełnie inną niestety łamanie sobie psychiki, gdy wywołuje to patologiczny lęk i ból. 😦 )

    On a more positive note, czytanie i słuchanie w kilku językach stanowiło dla mnie prawdziwy azyl, który pozwolił mi przetrwać ten cały AD 2018. 🙂 Zwłaszcza poezji i piosenek, a ich tłumaczenie to już w ogóle bardzo, bardzo pomagało mi w radzeniu sobie trudnymi emocjami. Chociaż anglo-, włosko-, rosyjsko- oraz czeskojęzyczny booktube’y również dawały mi cenne chwile wytchnienia! Poza tym dzięki j. obcym poznaję ciekawych ludzi, w r. 2018 może i było ich mniej niż zazwyczaj, ale jednak zawsze coś – czy tam ktoś. 😀

    Polubienie

  2. Iza pisze:

    Moim największym sukcesem było to, że znalazłam wreszcie własną metodę nauki i byłam w stanie wystartować z włoskim tak jak chciałam. Teraz po roku nauki wiem, że jeszcze długa droga przede mną, że muszę/ chcę jeszcze więcej pisać i mówić. Za rok chcę osiągnąć poziom C1.
    Zrozumiałam również to, że nie potrafię uczyć się jednocześnie 2 języków, wolę zanurzyć się w jednym. Oczywiście potrafię utrzymywać znajomość drugiego języka, a nawet go rozwinąć (j. angielski), ale go mam opanowanego na wysokim poziomie. Natomiast język, który przegrał z włoski – niemiecki – musi czekać na swoją kolej. Może w 2020, a może później do niego wrócę.

    Polubienie

Dodaj komentarz